Niedokończona synteza Orwella
prof. UMK . Jacek Bartyzel
Czytany przed laty, w epoce Sturm und Drang „opozycji demokratycznej”, Folwark zwierzęcy wydawał się rewelacją. Może nawet pod wieloma względami większą niż Rok 1984, w którym grozę totalitarnej rzeczywistości Anglo-socu i demaskatorską przenikliwość zdeprawowanej semantyki nowomowy osłabiał nieco sentymentalizm głównego wątku fabularnego. Folwark zwierzęcy posiadał wszystkie walory poznawcze drugiej, sławniejszej powieści Jerzego Orwella, a jednocześnie prezentował je w formie powabniejszej, skondensowanej w alegoryczną bajkę z morałem, udatnie wskrzeszającej nadspodziewanie nowoczesny gatunek XVIII-wiecznej powiastki filozoficznej.Ponowna lektura, pobudzona dobrym przedstawieniem – adaptacją tej powieści w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi (reżyseria: Piotr Cieślak, premiera 19 V 1990), przynosi jednak bardziej krytyczne odczucia. Nie chodzi tu o rozczarowania natury artystycznej; pod tym względem przypowieść Orwella zachowuje pełnię swego blasku. Wciąż cieszy także ten specyficzny rodzaj przyjemności estetycznej, której doznajemy wówczas, gdy ukryte pod cienką powłoką alegorii zdarzenia i sytuacje możemy rozpoznawać jako deja` vu na scenie historii. Zapewne niejedno jeszcze pokolenie czytelników odkrywać będzie całe sekwencje aluzji i skojarzeń, rozpoznawać w „testamencie politycznym” wieprza o imieniu Stary Major założycielski mit marksizmu, w bitwie pod Oborą historię tzw. interwencji, w walce Chyżego z Napoleonem frakcyjne dintojry bolszewików po śmierci Lenina, a w fikcyjnych perypetiach „geopolitycznego” trójkąta: Folwark Zwierzęcy – Folwark Pana Fredericka – Folwark Pana Pilkingtona meandry stosunków: Sowiety – III Rzesza – Anglosasi, aż po konferencję w Teheranie.Gdzie zatem, słyszę już pytanie, miejsce na wątpliwości? Czyż Orwellowska opowieść o próbie aplikacji świńskiej utopii Animalizmu nie była dokładnym odwzorowaniem tej ponurej i trywialnej przygody, która zdarzyła się ludzkości niedługo po tym, gdy wyśnili ją „filozofowie” o umysłach wieprzów? Czyż dzieje Folwarku Zwierzęcego nie są prawdziwą historią komunistycznego eksperymentu, precyzyjną diagnozą, postawioną przez czujnego i przenikliwego eksploratora ciemnych zakamarków „wyzwolonego” rozumu?
Otóż właśnie nie są – i to pomimo wszelkich piękności i celności pojedynczych spostrzeżeń i opisów. Nie są, albowiem postawieniu diagnozy pełnej, bez jakichkolwiek ograniczeń, przeszkodziło autorowi 1984-go nie do końca przezwyciężone, socjalistyczne zaczadzenie umysłu, któremu uległ tak, jak znakomita (liczbą) większość pisarzy jego pokolenia. Był na tyle uczciwy – moralnie i intelektualnie – aby przeciwstawić się realkomunizmowi uosabianemu przez opryszków, których poznał podczas hiszpańskiej guerra civil, zabrakło mu jednak konsekwencji, by wyrzec się całkowicie socjalistycznego dziedzictwa i przyznać, że owoce każdego socjalizmu są zatrute. No, może pod sam koniec (niedługiego) życia to zrozumiał, skoro napisał: „Socjalista znajduje się dziś w sytuacji lekarza przy łożu bardzo ciężko chorego. Jako lekarz zobowiązany jest utrzymywać pacjenta przy życiu, czyli zakładać, że ma on choć szansę wyzdrowienia. Jako naukowiec obowiązany jest patrzeć prawdzie w oczy, czyli przyznać, że pacjent prawdopodobnie umrze”; także wówczas, kiedy brytyjskich socjalistów prowokował tym miażdżącym spostrzeżeniem: „Lewicowość jest czymś w rodzaju fantazji masturbacyjnej, dla której świat faktów nie ma większego znaczenia” (As I Please, „Tribune” 1 IX 1944) – lecz refleksja ta nie znalazła już wyrazu w jego twórczości artystycznej.Obiegowy pogląd nakazuje upatrywać w powiastce Orwella bezlitosną wiwisekcję komunistycznego fenomenu samym jądrze jego istoty. Wypadnie jednak zakwestionować ów pogląd z jednego, acz przesądzającego, powodu: diatryba Orwella nie obnaża intencjonalnie komunizmu (bolszewizmu) jako takiego, a tylko jego pewną – jakoby odrębną i wyjątkową – przypadłość, którą od dawien dawna zechciano nazywać stalinizmem. Jeżeli zaś wyróżnia się „stalinizm” jako twór jakościowo różny od komunizmu w ogóle (względnie od komunizmów: marksowskiego, leninowskiego, trockistowskiego etc.), to jest się na najlepszej drodze do częściowego choćby usprawiedliwiania zasadniczej postaci tej ideologii (lub jej „lepszych” wariantów) kosztem zrzucenia całego odium zła na „wynaturzoną”, lecz odosobnioną odnogę. Ostatecznie, od XX Zjazdu KPZR sowieccy komuniści też odżegnywali się od stalinizmu, by dzięki temu móc ochoczo wrócić do norm leninowskich. Ba, i u nas jeszcze niedawno pewien ekspert od dziejów honoru w Polsce, a i Europejczyk sławny, oznajmił upadek „komunizmu koszarowego, typu stalinowskiego” – z czego prosta logika nakazuje wyciągnąć wniosek, że komunizm niekoszarowy i niestalinowski ma jeszcze rację bytu i widoki rozwoju.
Tymczasem, nigdy nie istniał żaden STALINIZM (podobnie jak nie istniał LENINIZM, TROCKIZM czy BUCHARINIZM), ani jako odrębna ideologia, ani jako wyjątkowy i swoisty system rządzenia. Wszystkich tych określeń używać można co najwyżej jako wskaźniki pewnych koterii personalnych w łonie tej samej, bolszewickiej kompartii, względnie faz rozwoju systemu związanych z daną postacią – nigdy zaś jako określeń ontologicznych lub etykiet wartościujących na skali: „lepszy – gorszy” czy „prawdziwy – fałszywy”. Lenin, Trocki czy Bucharin byli nie mniejszymi niż Stalin bestiami w ludzkiej skórze; Stalin nie był gorszym od nich komunistą.
I o to jeszcze mam pretensję do Orwella, że walkę o władzę na szczytach partii bolszewickiej przedstawił pod postacią konfliktu fanatycznego (ale dzięki temu szczerze „wierzącego”) ideologa (knur Chyży) z bezideowym jakoby pragmatykiem Napoleonem. Powieściowa historia budowy wiatraka w sferze faktów nawet dość wiernie odzwierciedla kolejne epizody słynnego sporu Stalina z Trockim o metodę kolektywizacji, ale sposób jego przedstawienia nieuchronnie narzuca fałszywą interpretację. Sugeruje ona, że Stalin (Napoleon) płonął wyłącznie żądzą władzy, a cele ideologiczne traktował instrumentalnie. A to nieprawda. Stalin był takim samym wyznawcą komunistycznej utopii, jak jego rywale z Politbiura, tyle że od nich sprytniejszym.
W gruncie rzeczy Orwell przyjmuje mało krytycznie optykę samego Trockiego, której sedno zawiera się w słynnym tytule książki towarzysza Lejby Rabinowicza: Zdradzona rewolucja. Nie twierdzę, że pisząc Folwark zwierzęcy Orwell był jeszcze trockistą sensu proprio; z całą pewnością jednak nadal był zasugestionowany trockistowską „historiozofią”. Pozostał mu też na pewno czysty odruch moralnego współczucia dla trockistów z POUM mordowanych przez wysłanników Stalina w Hiszpanii, co widział na własne oczy. Dodajmy na marginesie, że wrażliwość moralna Orwella słabła już w odniesieniu do „faszystów” (jak nieodmiennie nazywał walczących po drugiej stronie frontu): okrucieństwa „rzekomo” popełniane w wojnie domowej przez republikanów to dla niego „antykomunistyczne bajeczki” (Przywilej kleru, kilka uwag o Salvadorze Dalim, przeł. B. Zborski, „Literatura na świecie” 1986, nr 5/178/, s. 91).Przyjęcie przez Orwella propagandowej tezy trockistów o „zdradzonej” (oczywiście przez Stalina) rewolucji polega w Folwarku na powzięciu fałszywej przesłanki w procesie oskarżycielskim, czyli na postawieniu zarzutu o niespełnienie, a nawet wręcz o zaprzeczenie, celów społecznych rewolucji. Nie rewolucja zatem i jej cele są złem, ale ich zaprzeczenie! Dzieje Folwarku Zwierząt to nieustanne odchodzenie od zadeklarowanych intencji: cztery nogi miały być dobre, dwie złe, a okazało się przeciwnie. Zwierzęta miały pogardzać wykwintną ludzką pościelą, a świnie ją sobie upodobały. U kresu drogi odrzucono formułę towarzysz oraz godło zwierzęce na fladze, chociaż miało być piękniejsze niż ludzkie. Słowem: wszystkie – tak subtelne, jak szydercze – środki alegorii, ironii, satyry, pastiszu, stosowane są przez pisarza z prawdziwą wirtuozerią po to właśnie, aby nieustannie dowodzić, że po pozornej zmianie wszystkiego, wszystko wróciło do status quo ante. Myśl ta szczególnie wyraźna jest w finale opowieści, kiedy to na bankiecie z panem Pilkingtonem Napoleon oznajmił przywrócenie nazwy Folwark Dworski, a wszystkim świniom ryje poczęły zmieniać się w ludzkie twarze. Kolisty cykl dobiegł końca; mit o wyzwoleniu skończył się nawrotem przedanimalnego (czytaj: przedkomunistycznego) zła. Zupełnie tak samo sądzili ci, którzy pisali o „czerwonym caracie”, „czerwonym faszyzmie”, albo robili rewelacyjne odkrycie, że Sowiety to tylko Rosja…Powtórzmy zatem: błąd poznawczy Orwella polega na tym, że nie dostrzega on immanentnego zła komunizmu. Zło jest tu spoza ideologii; wnika ono do systemu komunistycznego wtedy, kiedy do komunistów dostęp zyskują przedkomunistyczne występki i przywary: żądza władzy i dominacji, pogarda dla innych, cynizm, bezwzględność, fałsz, obłuda. Ideowe i społeczne cele komunizmu brane są więc za dobrą monetę; gdyby panowanie zwierząt (czytaj: „uciśnionych” mas) oraz równość pomiędzy nimi nastały naprawdę, wówczas ideologia animalizmu (czytaj: egalitaryzmu) byłaby, w oczach pisarza, moralnie usprawiedliwiona, a jako teoria rzeczywistości – poprawna. Złem jest tylko odejście od tych „ideałów” i oznacza ono zawsze powrót do „starego”, do ancien régime’u. Jest taka scena w Folwarku, budząca szczególnie przykry rodzaj zażenowania, który odczuwamy zawsze wtedy, kiedy jesteśmy świadkami wystrychniętej na dudka głupoty poczciwca. To scena, w której przymuszane do morderczej pracy, zepchnięte do najostateczniejszych form niewolnictwa, zwierzęta folwarczne próbują dodać sobie otuchy nuceniem rewolucyjnej pieśni Bracia Zwierzęta, by po chwili usłyszeć od dozorców, że pieśń ta została właśnie zakazana. Podobnego uczucia żenady doznałem przed paru laty podczas lektury wspomnień „marcowych” Jana Walca, zawierających opis zbiorowego śpiewania Międzynarodówki przez zamkniętych na Rakowieckiej „komandosów”… O podobnych sytuacjach nie można nawet powiedzieć, że budzą jakieś uczucia katartyczne – co najwyżej politowanie.
Za kwintesencję Orwellowskiej przypowieści można chyba uznać najsłynniejszy fałszywy „dogmat” świńskiego reżimu: „WSZYSTKIE ZWIERZĘTA SĄ RÓWNE. ALE NIEKTÓRE ZWIERZĘTA SĄ RÓWNIEJSZE OD INNYCH”. Myśl tę wolno bez obawy nadmiernego uproszczenia sprowadzić do następującego przesłania: gdyby nawet wszystkie inne (słuszne) cele komunizmu zostały ziszczone, to i tak ten jeden niezamierzony rezultat (nierówność) dyskwalifikuje go etycznie. Moralna wyższość ideału równości została więc tu przyjęta jako aksjomat, bez potrzeby dowodzenia. Ani Orwellowi, ani myślącym podobnie jak on lewicowym krytykom stalinizmu, nie przychodzi do głowy, że sam ów ideał może być chybiony i moralnie wątpliwy, że może raczej to nierówność jest i naturalna, i sprawiedliwa. Retoryka świń, które dialektycznie zreinterpretowały stare hasło równości, jest oczywiście bardzo parciana; ot, akurat na miarę świńskich mózgów. Na pewno poprawniej (i zgodnie z prawdą, weryfikowalną empirycznie) było napisać po prostu: „ZWIERZĘTA [czytaj: ludzie] SĄ Z NATURY NIERÓWNE”.Spójrzmy jeszcze na tę kwestię z perspektywy dnia dzisiejszego i opuszczając teren literatury. Czy ewolucja retoryki komunistów w ostatnim okresie ich rządów, od języka „racji państwowych” stanu wojennego po „socjalistyczną demokrację parlamentarną” Mieczysława F. Rakowskiego, nie była w istocie tym samym, co łamańce syntaktyczno-semantyczne Orwellowskich knurów? Czy „podręcznikowy” kapitalistyczny self-made-man, Mieczysław Wilczek, w roli ostatniego PRL-owskiego ministra przemysłu, nie prosi się o opis tego samego rodzaju? (Stefan Kisielewski nazwał to kiedyś wprowadzaniem kapitalizmu pod nazwą socjalizmu – i bynajmniej nie był temu przeciwny.)
Bo przecież trudno nie być zadowolonym, że tak to właśnie się skończyło. Gdyby architektom „okrągłego stołu” dużo wcześniej już nie wyrosły ludzkie twarze na ideologicznych ryjach, to może jeszcze raz przeżywalibyśmy repetycję „norm leninowskich”, na myśl o których skóra cierpnie. Tylko notoryczny idiota mógłby czerpać satysfakcję z tego, że rewolucja nie zostałaby przy takim obrocie rzeczy zdradzona. Czas uzupełnić więc niepełną diagnozę Orwella: powrót do normalności, zwycięstwo życia nad nieludzką utopią równości, to właśnie otwarty i konsekwentny powrót do Folwarku Dworskiego. Ale naprawdę Dworskiego.
George Orwell, Folwark zwierzęcy, przeł. B. Zborski, posłowiem opatrzył W. Sadkowski, „Alfa”, Warszawa 1988, str. 141.
źródło : http://www.legitymizm.org/orwell-folwark-zwierzecy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz